Zawsze kiedy film odniesie jakikolwiek zauważalny sukces można mieć przypuszczenie graniczące z pewnością, że producenci bedą chcieli na nim zarobić jeszcze więcej produkując do granicy wytrzymałości widza kontynuacje, sequele, prequele, spin-offy albo remake'i. Kilka takich prób sprawdzenia mojej wytrzymałości przewinęło mi się ostatnio przed oczami.
Sukces filmu "Taken" Olivera Megatona był zaskoczeniem chyba nawet dla samych twórców. Megaton (nazwisko jak z Transformersów, naprawdę nazywa się Oliver Fontana) jest reżyserem ze stajni Luca Bessona, kręci filmy wg jego pomysłu i scenariusza. Dziejący się głównie we Francji "Taken" z Liamem Neesonem w roli głównej faktycznie mu się udał. Bez specjalnych oczekiwań powstał sprawny film z niezapomnianymi kwestiami Neesona mówionymi przez telefon. Niestety film "Taken 2" był już sporym błędem mimo zatrudnienia dokładnie tej samej ekipy twórców i aktorów. Sam pomysł mógłby być może wypełnić dodatkową scenę w pierwszej części, ale zdecydowanie za mało go było na wypełnienie oddzielnego filmu. Krótko mówiąc porwali gościa i im uciekł. Słabo i z niesmakiem.
Inny przykład takiego postępowania to historia Bourne'a. Filmowa trylogia z Mattem Damonem, a szczególnie filmy, które wyszły spod ręki Paula Greengrassa, wzbudziły we mnie spory szacunek dla twórców za poważne potraktowanie widza. Tymczasem reżyserowany przez scenarzystę poprzednich części "Bourne Legacy" z Jeremym Rennerem w roli głównej pozostawił raczej niesmak. Jakiś tam naciągany wątek sensacyjny, do tego zupełnie nie przekonujący mnie Renner i powstał jakiś twór bezpostaciowy, który nawet mimo w miarę niezłej obsady raczej mnie wymęczył niż rozerwał.
Z odgrzewańców zwrócił moją uwagę "Dredd". Nie wiem na jakiej podstawie podjęto decyzję o wznowieniu tego tematu. Może prawa do komiksu były za darmo? Tym razem w tytułowej roli zamiast Sylwestra Stallone mamy nowozelandczyka Karla Urbana (grał jeden z głównych złych charakterów w drugim z Bourne'ów, ale widać, że raczej w rolach nie przebiera - bierze co leci). Powstał film równie bezpłciowy jak pierwsza ekranizacja. Policjant wchodzi do blokowca zamieszkanego przez setki badguyów i musi sobie poradzić z nimi i ich bossem. Tymczasem jak naprawdę powinno się taki film nakręcić pokazali indonezyjczycy w filmie "Serbuan maut" znanym w szerszej dystrybucji jako "Raid" lub "Raid - the redemption". Temat dokładnie ten sam - kilku policjantów wchodzi do blokowca zamieszkanego przez setki badguyów i ich bossa i muszą sobie poradzić. Ale metoda pokazania w obu tych filmach jest drastycznie odmienna. Amerykanie nie mając chyba pomysłu skłonili się do paru oszukanych efektów 3D, indonezyjczycy natomiast postawili na czyste i świetnie pokazane mordobicie. W zasadzie w kinie zachodnim już nikt nie potrafi kręcić takich filmów. Jackie Chan powoli odchodzi na zasłużoną emeryturę, a sztuczne tworzenie dynamiki ciętym montażem i efektami specjalnymi może być dobre chyba tylko dla amerykańskich popconożerców. Tymczasem okazuje się, że są jeszcze goście, którzy sztuki walki mają we krwi i potrafią to widowiskowo pokazać. Myślę, że gdyby producent "Dredda" zobaczył wcześniej jak to można zrobić porządnie i bez chowania się za efektami komputerowymi, to dałby sobie spokój z kręceniem remaku. A pewnie i teraz jest mu łyso, bo w porównaniu tych dwóch filmów amerykanie wychodzą niesamowicie blado. Na tle hollywoodzkiej papki indonezyjski "Raid" jest sporym powiewem świeżości w kinowych mordobiciach.
PS. Właśnie doczytałem się na dodatek, że Amerykanie zatrudnili reżysera filmy "Raid"
(podobno Walijczyka), żeby był producentem ich wersji filmu.
Ciekawe czy mają na tyle sprawnych aktorów, żeby bez efektów specjalnych pokazać tak koncertowo wykonane mordobicie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz