wtorek, 6 stycznia 2015

Cóż ma Clinton Eastwood jr do Antonio Lucio Vivialdiego?



Chociażby to, że obaj są kompozytorami.
Z trudem przychodzi mi nadal przyjęcie do wiadomości, że ten 85-letni dziś aktor (mam na myśli Eastwooda, nie Vivaldiego)  kojarzony powszechnie z rolami w spagetti-westernach i postacią Brudnego Harry'ego to również całkiem utalentowany kompozytor i nadal czynny reżyser. I to reżyser z niemałym dorobkiem, bo wg moich obliczeń właśnie obejrzałem trzydziesty piąty film w jego reżyserii, a następny, czyli "American sniper" zbliża się już wielkimi krokami.
Zauważyłem, że Eastwood w swoich filmach jest sentymentalny. Lubi kino mniej lub bardziej historyczne, nie najlepiej czuje się we współczesności. Tym razem przypomniał, a niektórym właściwie uświadomił, że przed erą Beatlesów bywali równie popularni wykonawcy (i nadal nie mam tu na myśli Vivaldiego). Na początku lat sześcdziesiątych w Stanach pojawił się śpiewający charakterystycznym falsetem wokalista, który wraz z trójką kolegów pod różnymi nazwami (Frank Valli, Variations, Frankie Tyler, Frankie Vally, Frankie Valli, Frankie Valli and the Travelers, Frankie Valli and the Romans, The Village Voices, Billy Dixon and the Tropics, The Topics, The Topix, The Four Lovers, Frankie Love and the Four Lovers, Eric Anthony, The Four Seasons, Hal Miller and the Rays, Sheriff Ramb, Johnny Halo featuring The Four Seasons, The 4 Seasons, The Wonder Who?, The Valli Boys, Frankie Valli and The Four Seasons) nagrał ponad 30 płyt, które rozeszły się w ponad 100 milionach egzemplarzy. Do historii przeszli jako "The Four Seasons". I nie podebrali tej nazwy Vivaldiemu, tylko jakiejś podrzędnej kręgielni.
Na początku XXI stulecia jeden z członków grupy jak również główny kompozytor Bob Gaudio wpadł na pomysł, że skoro Abba tak dobrze wyszła na połączeniu swoich piosenek w historię, która przyniosła nam obraz "Mamma Mia!" to może warto czegoś takiego spróbować z piosenkami 'The Four Seasons". Wynajął więc dwóch pisarzy do wynajęcia Ricka Elice i Marshalla Brickmana celem spreparowania odpowiedniej opowieści na kanwie historii zespołu. Zadali sobie oni dużo trudu by pozbierać fakty oraz wysłuchać wspomnień żyjących jeszcze członków zespołu (basista zmarł w grudniu 2000 roku). I tak powstał musical pt. "Jersey boys", który premierę miał w 2004 roku. Opowiada on historię powstania, sukcesów, upadku i schyłku zespołu w czterech aktach, z których każdy ma innego narratora. Ekipa musicalu oprócz występów na Broadwayu do dziś jeździ po całym świecie, a grający główną rolę amerykański aktor i piosenkarz John Lloyd Young zgarnął już co najmniej pół tuzina różnych znamienitych nagród. 
Z sentymentu młodzieńczych lat zapewne Clint Eastwood postanowił wyprodukować i wyreżyserować kinową adaptację tego musicalu zatrudniając Younga do głównej roli, a kilku innych jego współpracowników do ról drugo- i trzecioplanowych. I tak otrzymaliśmy film "Jersey Boys". Fajnie opowiedziana historia, nieźle zaśpiewane piosenki, z amerykańskim rozmachem wykreowany klimat lat sześćdziesiątych. Do tego przewija się w filmie postać młodego Joe Pesciego, chociaż aktor go odtwarzający ma raczej manierę Leo Getza z "Zabójczych broni". No i te piosenki:





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz