środa, 23 listopada 2011

koncerty, do których wracam

Jest taka grupa koncertów, do których lubię wrócić choć na parę minut. W moim odczuciu przestawiają one zapis chwil prawdziwie magicznych i niepowtarzalnych, nieczęsto spotykanych na koncertach. Chwil, w których dobra muzyka, świetne wykonanie w doskonałej oprawie spotyka się z czującą i reagującą żywiołowo publicznością. Nie każdy koncert to zapewnia i nie zawsze udaje się ten moment uchwycić. Moim zdaniem udało się to w poniższych tytułach:
- Toto - Live in Amsterdam. Trudno nie znać przynajmniej kilku piosenek tej grupy, ale przed obejrzeniem tego koncertu była to dla mnie twórczość raczej obojętna. Tymczasem okazało się, że starsi panowie bez wielkiej oprawy na prawie statycznym koncercie potrafią z tego materiału wykrzesać ogień. Widać profesjonalizm w każdym calu, a przy tym mam wrażenie, że naprawdę dobrze się bawią. Trochę może razi schowanie pomocniczych muzyków za taką sceniczną barykadą, no ale takie prawa gwiazdy - lansujemy tylko siebie. "While my guitar gently weeps" mimo, że to nie ich kawałek zagrany świetnie, a publiczność klaszcząca w trakcie "Rosanny" - niesamowite.
- Sade - Lovers Live. Koncert z 2001 roku, który w sposób wzorcowy pokazuje jak można ukołysać i zaczarować publiczność. Muzyka Sade jest specyficzna, a sama wykonawczyni znalazła doskonały sposób na jej podanie.
- Peter Gabriel - Secret World Live. Koncert z włoskiej części trasy po Europie na CD ukazał się w 1994 roku, wersja DVD dobrych parę lat później i to z nieznacznie zmienioną listą utworów (zamiast "Red rain" jest "San Jacinto"). Co do jakości obrazu widać, że to stary koncert, za to dźwięk został dopieszczony i ładnie opracowany przestrzennie. Moim zdaniem to szczytowe osiągnięcie koncertowe Petera Gabriela. Bardzo dobra oprawa sceniczna i doskonale dobrani muzycy, szczególnie sekcja rytmiczna, o którą Gabriel zawsze dbał. Na basie Tony Levin, a na bębnach najlepszy chyba w owym czasie perkusista Manu Katche. Obecnie skręcił w stronę jazzu, ale na przełomie lat 80/90 oprócz Gabriela wspomagał rytmicznie Stinga, Dire Straits, Tears for Fears, AfroCelt Sound System i wielu innych uznanych wykonawców.
- Pink Floyd - Pulse live. Chyba 12 lat trzeba było czekać na wydanie DVD koncertu zarejestrowanego w londyńskim Earls Court w 1994 roku. Do dziś jest to wzorcowy dla mnie koncert typu światło i dźwięk (zyskał nawet wiernych kopistów w postaci Australian Pink Floyd Show i wywodzących się od nich British Pink Floyd Show, którzy jeżdżą po świecie odtwarzając wiernie koncerty Floydów). Jeżeli chodzi o wykonawców (w końcu starsi panowie) to na scenie praktycznie nie ma ruchu - skoncentrowali się na jak najlepszym zagraniu i zaśpiewaniu, ale oprawa wizualna jest niesamowita. Doskonałe widowisko, chociaż niektórych może dziwić publiczność siedząca grzecznie na krzesełkach na koncercie rockowym. Ale to chyba dlatego, żeby nie padli z wrażenia i mogli sobie spokojnie szczękę na kolanach położyć.
- Dire Straits - Alchemy Live. To był rok 1984, Dire Straits w najwyższej formie, chociaż jeszcze przed płytą "Brothers in arms", która pchnęła ich na głebokie wody popularności. Potem nagrali jeszcze studyjną "On every street" i bardzo dobrą koncertówkę "On the night", ale to właśnie na Alchemy mamy eksplozję radosnej żywiołowości. Piosenki świetnie zaaranżowane i zagrane, mimo, że Knopfler wyraźnie używa tylko 3 palców, ale zapewne tych właściwych, bo gra sporo lepiej od wielu pieciopalczastych wirtuozów. Po 20 latach koncert został zremasterowany i odświeżony, ale nadal niezbyt widać na nim jakikolwiek upływ czasu. Ta muzyka wciąż jest świeża i radosna.
- Porcupine Tree - Arriving somewhere. Steven Wilson (rocznik 1967) jest tytanem pracy. Oprócz działalności solowej i szefowania Jeżozwierzom jest też w składzie zespołów Blackfield i No-Man, udziela się w Bass Communion, I.E.M. i Storm Corrosion a do tego jeszcze pracuje jako producent. Już sama dyskografia Porcupine Tree budzi poważanie. Koncertów nagrali i zarejestrowali sporo, ale to właśnie Arriving Somewhere zrobił na mnie największe wrażenie. Co ciekawe, zapis z tego występu nie ukazał się oficjalnie na płytach CD, jest tylko DVD. Obraz, za która odpowiada stale współpracujący z zespołem artysta skandynawski Lasse Hoile, w klasycznej stylizacji PT czyli brudny, niewyraźny, zamglony. Za to koncert broni się muzyką i publiką. Jako, że Wilson dba o szczegóły i jest też zawodowym producentem, to dźwięk jest dopracowany do perfekcji i bardzo ładnie zrealizowany przestrzennie.
- Robbie Williams - What we did last summer. 375 tysięcy ludzi obejrzało jego występ w czasie trzech plenerowych koncertów w Knebworth latem 2003 roku. Robi wrażenie. Williams byłby klasycznym popowym wykonawcą, gdyby nie wyróżniał się koncertowo. Krytycy określają go mianem zwierzęcia scenicznego. Naprawdę potrafi być porywający, a ten koncert jest tego najlepszym przykładem. Jak kiedyś podsumowała w Trójce Alina Dragan, to nie jest piosenkarz tylko entertainer. Nawet niekoniecznie lubiąc taki gatunek muzyki ten koncert warto zobaczyć. W chórkach zauważylem panią Tessę Niles, wokalistkę, która już od lat osiemdziesiątych wspierała takich wykonawców jak  Eric Clapton, The Rolling Stones, Annie Lennox, Tears For Fears, Duran Duran, Kylie Minogue, David Bowie, The Police, Grace Jones, Tina Turner, Paul McCartney, George Harrison, Steve Winwood, Snowy White, Tom Jones, Marillion, Fish, Pet Shop Boys, Cliff Richard, Mike + The Mechanics, Zucchero, Status Quo, Gary Numan, Wham!, Dusty Springfield, Cher. W trakcie koncertu daje się zauważyć bardzo miły zwyczaj flashowania wśród żeńskiej części publiczności, chciaż niektórym fankom w zaawansowanym wieku należałoby jednak zakazać takich operacji ze względów estetycznych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz