U nas jako "Igrzyska Śmierci". Co za kretyn wymyśla te polskie tytuły i dlaczego autor oryginału się na to godzi to nie wiem.
Gary Ross - scenarzysta (po ojcu) i reżyser dużego dorobku filmowego jeszcze nie ma, ale już może się pochwalić trzema nominacjami do Oscarów (za scenariusze) i reżyserią filmu "Seabiscuit", który był w 2004 roku nominowany chyba w 7 kategoriach, chociaż w żadnej nie wygrał. Tym razem pan Ross wziął się za ekranizację powieści Susanne Collins "The Hunger Games". Pani Collins była też w filmie producentką i współautorką scenariusza. I to m.in. sprawiło, że można tą ekranizację uznać za udaną. Pomysł książki może nie jest zbyt wyszukany: otóż po wojnie domowej Stany Zjednoczone zostają podzielone na 12 dystryktów rządzonych przez stolicę. Na pamiątkę rozruchów co roku każdy dystrykt deleguje 2 przedstawicieli płci obojga, którzy będą w transmitowanej dla wszystkich walce w zamkniętej przestrzeni wyrzynać się wzajemnie, aż pozostanie ostatni, który zostanie obwołany zwycięzcą. Darmowe krwawe igrzyska jako rozrywka dla mas. W tle mamy mechanizmy rządzenia, tworzenia idoli i męczenników oraz budowania dojrzałości w trudnych czasach. Autorka wprost czerpie pomysły z różnych źródeł (np. szekspirowskie zakończenie czy imiona postaci drugoplanowych: Kato, Seneka, Cesar, Klaudiusz, Oktawia, Flawiusz) tworząc jednak własny patchwork.
Na szczęście film odbiega od modnej ostatnio metody tworzenia filmów w oparciu o efekty specjalne bez zważania na pozostałe aspekty w tym scenariusz i grę aktorską. Akcja toczy się spokojnie, bez nagłych zrywów dając widzowi, który ma na to ochotę okazję na myślenie w trakcie seansu. A czasu jest sporo, bo film trwa prawie dwie i pół godziny. Efekty specjalne nie przytłaczają, może już bardziej dziwna scenografia we wnętrzach i koszmarnie kolorowe kostiumy bogatszej części społeczeństwa (chociaż może miało to być kontrastem do szarości biedaków). Trochę denerwowała mnie maniera kręcenia zdjęć z ręki z dużą ilością zbliżeń. Nie pasowała mi do tego filmu.
Aktorsko całkiem nieźle. Nowe pokolenie aktorskie reprezentują Jennifer Lawrence (wcześniej grała młodą Mystique w X-Menach) i Josh Hutcherson (mimo wieku aktor ze sporym dorobkiem). W tle m.in. Donald Sutherland (jak zawsze z klasą), Elizabeth Banks (jak to stylizacja może skutecznie ukryć urodę) i Woody Harelson (który chyba zaczyna się specjalizować w rolach upadłych idoli) oraz na dokładkę Lenny Kravitz (nie poznałem go w tym złoconym makijażu).
Na kolan mnie nie rzucił, ale bez dwóch zdań lepszy od kierowanej do podobnego odbiorcy sagi Zmierzch. Zapewne kolejną część też obejrzę, szczególnie, że już jest w produkcji.
Rozbawił mnie motyw chłopaka, który mimo, iż ciężko ranny perfekcyjnie potrafił się zakamuflować między głazami na brzegu rzeki. A umiejętność tę nabył dekorując torty w piekarni rodziców. Biorąc pod uwagę, że ta mieści się w dystrykcie, w którym zwykła bułka jest rarytasem to chyba jednak za dużej sprzedaży tortów nie mieli.
OdpowiedzUsuń