O wpadce kreatywnego idioty , który tytuł "Die hard" przerobił na "Szklaną pułapkę" napisano już sporo. Podziwiać należy wytrwałość dystrybutorów, którzy wiernie się tej wersji trzymają chociaż już pięć filmów za nami, a jakoś tych kolejnych pułapek i to szklanych nie widać. Za to tracimy możliwość porównania kolejnych tytułów oryginalnych, w których jednak "die hard" pozostał i to z większym sensem. Nawiasem mówiąc sens, przynajmniej w ostatniej odsłonie tej serii, stał się towarem deficytowym. Wygląda na to, że w piątej części zmagań dzielnego policjanta z niecnymi zbrodniarzami tego świata twórcy odwalili robotę na odpieprz. Bruce Willis bez przekonania wygłasza niby-dowcipne kwestie napisane przez scenarzystę Skipa Woodsa (doświadczonego przecież, bo i Swordfish i G.I.Joe i Team A), ale to już nie jest ten John McClane. Reżyser i montażysta też się specjalnie nie przykładali. Bo co za różnica, czy samochód po dachowaniu stanie na kołach, czy legnie na boku, ważne, żeby McClane z niego wypadł. Ścigającym się po ulicach pojazdom na potęgę odrastają reflektory i zderzaki (króluje tu Mercedes, który przedstawił cała gamę swoich niezniszczalnych aut od dostawczaków przez G-klasę, Maybacha i Unimoga). A panience z opiętym biustem guziczki w bluzeczce samoczynnie zapinają i rozpinają się losowo z ujęcia na ujęcie. Prawie cały film zrobili Węgrzy w Budapeszcie udającym Moskwę, Czernobyl zbudowano w studiu, a Amerykanie zostawili sobie tylko efekty specjalne. Trzeba przyznać, że w tym są nieźli.
Rozczulają końcowe napisy z podziękowaniem dla Bardzo Ważnego Białoruskiego Ministra za wypożyczenie do zdjęć śmigłowca wraz z załogą oraz informacja, że nakręcenie tego filmu dało pracę 14 tysiącom ludzi i kosztowało 600 tys. roboczogodzin. Jakby się wzięli wszyscy razem za coś porządnego to może by i jakiś pożytek z tego był. A tak tyle roboczogodzin poszło na marne, a ja też dwie swoje straciłem.
Nadzieja na to, że "Die Hard" wróci do wysokiego poziomu pierwszej części reżyserowanej przez Johna McTiernana chyba już zamiera. O klasie tej produkcji świadczy nie tylko ilość sequeli, ale też np. to, że aktor Gerald Butler i reżyser Antoine Fuqua postanowili w swoim wspólnym przedsięwzięciu producenckim odgrzać wszystko to co najlepsze w "Die Hard" było. Zamienili nowoczesny wieżowiec na Biały Dom, terrorystów zachodnioeuropejskich na koreańskich, a samotnego policjanta na agenta Secret Service. No i trochę rozmachu nabrali. I tak bez większych potknięć pojechali po torach, z których zjechał gdzieś dawno "A good day to die hard". Nawet nasz polski dystrybutor pamiętał o tradycji i zamiast oryginalnego "Olympus has fallen" (kodowe określenie przejęcia Białego Domu przez wroga) wymyślił "Olimp w ogniu". Ta współczesna wariacja na temat filmu McTiernana okraszona rozwiązaniami z serialu "24", sporą ilością wybuchów i strzelanin dała w efekcie 2 godziny kinowej rozrywki na całkiem przyzwoitym poziomie. I chyba nawet się nie pochwalili na końcu ile to roboczogodzin kosztowało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz