Baz (a właściwie Mark Anthony) Luhrmann to taki dziwny australijczyk, który co kilka lat wystrzeli z filmem o trudnej i nieszczęśliwej miłości. Temat niby oklepany, ale pokazany w bardzo niepowtarzalny sposób. Dużo muzyki i tańca, sporo umowności, swobodne podejście do historii i mieszanie różnych okresów, tempo i kolory na granicy kiczu, narracja ocierająca się o komiksowość. Ale produkt tego tygla jest unikatowy. Jeżeli pamiętacie "Romeo+Juliet" z młodziutkim Leonardo DiCaprio:
albo "Moulin Rouge!" z równie młodziutkim Ewanem McGregorem:
to wiecie co mam na myśli.
Tym razem Leonardo jest już dojrzałym facetem, do tego ma u boku Tobeya Maguire i Carey Mulligan. Na tapecie klasyka: powieść Francisa Scotta Fitzgeralda z 1925 roku pt. "Wielki Gatsby". Pierwotnie niezbyt popularna, zyskała uznanie dopiero w ćwierć wieku po wydaniu - autor już tego nie doczekał.
Ekranizacja całkiem wierna, chociaż oczywiście w stylu Baza Luhrmanna. Oprócz niesamowitej oprawy kostiumowo-scenograficznej (tu jak zwykle Baz zatrudnił małżonkę jako producenta artystycznego) warto zwrócić uwagę na pracę gości od efektów specjalnych. Wielcy tej branży (Lucasfilm, Industrial Light and Magic) naprawdę pokazali co potrafią. Szczególnie, że w filmie tego za bardzo nie widać, a to jest najlepszy dowód na oszustwo doskonałe. Przed seansem polecam poniższy filmik (najlepiej w HD i na pełnym ekranie):
No i jak zwykle u tego reżysera muzyka ma znaczenie. Nie tylko słyszalna w powyższym materiale o efektach piosenka Lany Del Ray. Za oprawę muzyczną odpowiedzialni są przede wszystkim jeden z producentów filmu czyli Jay Z oraz Bryan Ferry (ex Roxy Music). Warto posłuchać a przy okazji również obejrzeć. Forma doskonała, treść do przyjęcia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz