sobota, 21 maja 2011

Obejrzałem: "Drive Angry" z Nicholasem Cagem, Davidem Morsem i Wiliamem Fichtnerem. Tego ostatniego cenię od dawna i z dużą przyjemnością obserwuję jego dokonania. Tym razem również mnie nie zawiódł - lekko i z dużą dozą humoru i dystansu do siebie zagrał Księgowego. I to był niestety jedyny jasny punkt w tej kupie chłamu. Trzeba przyznać, że mistrzowie tworzenia papek dla otumanionych amerykańskich mózgów dali tutaj czadu. A rola macho Nicholasa Cage'a (o czym już kiedyś Godziu wspominał) doskonale się wpisała w całość. Wyśmienitym przykładem i swoistą wisienką na torcie jest tutaj scena gdy tuzin rednecków atakuje w motelu biednego Cage'a. Pomijam już fakt, że wsiowość napastników uwypuklono tym, ze zamiast łatwo przecież dostępnej w USA broni palnej lub nawet chociażby kija baseballowego wyposażono ich w różnego rodzaju sprzęt ogrodniczy przeciwko facetowi wyposażonemu w pistolet. No i atakują go tak to z siekierą to z sierpem (no facet z sierpem mnie naprawdę rozczulił - gdzie on to znalazł i skąd wogóle wiedział jak trzymać? A zginął biedak od haczki). Ale najlepszy w całej scenie jest fakt, że nasz boski macho-hero-superbohater był w pokoju motelowym w trakcie jednocześnie: palenia cygara, picia z gwinta wysokoprocentowego alkoholu i zaspokajania metodą na jeźdźca kompletnie nagiej okazyjnie poderwanej kelnereczki. I żadnej z tych czynności nie przerwał, żeby wykończyć kilkunastu napastników. Przynajmniej dla kelnerki była to naprawdę ostra jazda. No chyba się starzeję, bo jakoś mnie ten film zupełnie nie porwał.
Przeczytałem: Patricka O'Briana "Kapitan >Sophie<" - pierwsza z jedenastu chyba części marynistycznej sagi  o kapitanie Jacku Aubreyu pływającym żaglowcami w epoce piratów, kaperów i bitew morskich na przełomie XVIII i XIX wieku. To między innymi ta książka była podstawą filmu Petera Weira "Master and Commander. The far side of the world" z Russellem Crowem w roli głównej. Arcydzieło literackie to nie jest, ale ciekawie się czyta. Może nie tak porywające jak "Kapitan Blood" Sabatiniego, ale coś w sobie mają te opowieści o facetach w drewnianych łupinach pod żaglami na środku oceanu. Ciekawostek: w tym okresie uważano, że marynarz nie powinien umieć pływać, żeby w razie czego nie przedłużać agonii w wodzie.
Czytam: Stanisława Grzesiuka "Pięć lat kacetu". Uff. Zapada w pamięć. Są to wspomnienia autora z obozów koncentracyjnych w których żył i przetrwał w latach 1940-1945. Prosty człowiek, taki warszawski cwaniaczek spisał co przeżył własnymi słowami. Dobrze się czyta i naprawdę ciekawie. I nie chodzi tu wcale o epatowanie opisami okrucieństw i poniżeń jakich doznawali więźniowie. Jak sam autor podkreśla wielokrotnie - do tego się można szybko przyzwyczaić. Czasami myślę, żę to powinna być lektura obowiązkowa, bo stanowi świadectwo tego, co nie powinno być zapomniane. Zawsze nam wpajano, że obozy koncentracyjne = fabryki śmierci, w który tylko masowo uśmiercano na ogromną skalę. To co przeczytałem rozmija sie jednak z moim wyobrażeniem bardzo i dużo by można o tym pisać. Zdecydowanie książka warta przeczytania z bardzo wielu powodów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz