Rzadko się ostatnio zdarza tak fajne Kino przez duże K. Celowo nie piszę film, bo nie o sam film jako taki chodzi, ale o dobrą, uczciwą, weekendową rozrywkę dla całej rodziny - taką, która nadaje się na grupowy wypad do kina. Tym razem bez wielkich nazwisk w obsadzie (co nie znaczy, że słabo zagrane), chociaż przy produkcji pojawiły się dwa znane: stosunkowo młody (45 lat), utalentowany i coraz bardziej doceniany J.J. Abrams i o 20 lat starszy gość, na którego filmach się wychował czyli Steven Spielberg. Tego drugiego przedstawiać nie trzeba, ten pierwszy jest odpowiedzialny za takie tytuły jak Armageddon (scenariusz), Mission Impossible 3 i 4, ostatni Star Trek, seriale Alias, Fringe i Lost. Szczególnie po tym ostatnim tytule zrobiło się o nim głośno.
Super 8 (od rodzaju taśmy używanej w kamerach w latach 70-80) to opowieść o grupie dzieciaków zafascynowanych kręceniem filmów, którzy przypadkowo filmują katastrofę kolejową. Ale nie o treści miałem pisać, a o odczuciach.
Otóż współpraca dwóch w/w panów przyniosła nam doskonałe odświeżenie formatu kina przygodowego z najlepszego jego okresu, czyli lat 80-90. Film też rozgrywa się w 1979 roku w małym amerykańskim miasteczku. W bezpośrednim porównaniu z innym tegorocznym blockbusterem czyli Transformersami S8 wygrywa bezapelacyjnie. Równie doskonałe efekty specjalne mają tu jakiś sens, opowieść jest spójna, ma głębię, przyciąga uwagę widza. Ogląda się lekko, bez znużenia i zażenowania. Historia może niezbyt wyszukana (jak to jakiś slogan reklamowy streścił jednym zdaniem: "ET wrócił i jest wściekły"), ale bardzo dobrze opowiedziana. Efektowny ale nie efekciarski, przy czym efekty tylko uzupełniają całość, a nie dominują. Reżyser nie kryje skąd czerpał inspiracje, a ponieważ są to dobre wzorce to nie ma się czego wstydzić. Podobał mi się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz